To nie będzie historia firmy Commodore, bo w jednym tekście nadającym się do przeczytania trudno byłoby ją zmieścić. To będzie historia mojej maszyny numer jeden tamtych zamierzchłych czasów, czyli samego Commodore 64.
Przyznaję, że nie będę obiektywny. Choć moim pierwszym komputerem było ZX Spectrum, to jednak właśnie z Commodore 64 zasmakowałem czegoś więcej niż tylko bycia użytkownikiem komputera. Mając Commodore 64, byłem twórcą i uważam tę maszynę za najdoskonalszy, popularny produkt tamtych czasów. I od razu dodam, że nie miałem nic przeciwko Atari, które do Polski trafiało dzięki Pewexowi. Również 800 XL (i pochodne) znałem całkiem nieźle. Po prostu zafascynował mnie C64. No dobrze, ale teraz czas na konkrety.
Commodore 64 miało nie być
Wiadomo, że wszystko zaczęło się od VIC-20, który odniósł spory rynkowy sukces i sprzedawał się niczym świeże bułeczki. Przede wszystkim w USA, ale tamten rynek był tak ogromny i chłonny, że w praktyce to wystarczyło, by dać firmie Commodore naprawdę dużo pieniędzy. Zresztą, VIC-20 zawitał też do Europy i tu również sprzedało się mnóstwo egzemplarzy. Można powiedzieć, że VIC-20 był dla Commodore tym, czym ZX81 dla Sinclaira, tylko jeszcze bardziej. Jego sukces był zupełnie niespodziewany dla menedżerów amerykańskiej firmy. Co go spowodowało? Tu mamy różnicę w porównaniu z ZX81: VIC-20 miał bowiem naprawdę dobrą jak na tamte czasy grafikę i przyzwoity dźwięk, które zawdzięczał dedykowanym układom wspomagającym procesor.
Pomysł na takie rozwiązanie był tak dobry, że inżynierowie Commodore pracowali nad kolejnym zestawem chipów, na czele z nowym, graficznym VIC-II (ang. Video Integrated Circuit), w którym zawarto rozwiązania z powodzeniem stosowane w innych konsolach i komputerach tamtych czasów. Powstał też układ SID (ang. Sound Interface Device), który był czymś całkiem nowym, wręcz odkrywczym, jeśli nie rewolucyjnym. SID pozwalał odtwarzać trójkanałowy dźwięk, a jak się później okazało, nawet sami konstruktorzy nie znali do końca jego wielkich możliwości. Prawda jest taka, że SID poniżył ówczesną konkurencję, a wiele 16-bitowych maszyn, pokazanych nawet kilka lat później, miało gorsze możliwości muzyczne, niż C64. Tyle że zaskoczona sukcesem VIC-20 firma Commodore początkowo zamierzała użyć obu chipów w konsoli do gier, a nie w nowym komputerze. Powstał zresztą nieudany Commodore MAX Machine – skonstruowany błyskawicznie, wykorzystujący nowe chipy, ale z małą ilością RAM-u (przewidywano, że gry będą dostępne na kartridżach) i bez portów rozszerzeń choćby takich, jakie miał VIC-20. Była to spektakularna porażka. Commodore ponoć próbował w ten sposób wejść na rynek konsol do gier. Dodam, że dziś MAX Machine to rarytas wart dobre kilka tysięcy złotych.
Grunt to mieć siłę przekonywania
Na szczęście jeden człowiek, Jack Tramiel, z pochodzenia polski Żyd i wówczas szef Commodore (później właściciel Atari) zdecydował, że nowe chipy trafią do kolejnego komputera kierowanej przez niego firmy. To był listopad 1981 roku. Tyle że decyzję podjął po dyskusji ze swoimi menedżerami i inżynierami: Robertem Russelem (zajmował się VIC-20), Robertem Yannesem (opracował SID-a) oraz Alem Charpentierem (konstruował VIC-20) i Charlesem Winterble (menedżerem z MOS Technology, należącej do Commodore firmy produkującej chipy). Tramiel zgodził się z ich pomysłem, ale naciskał, by nowa maszyna miała 64 KB RAM. I choć wtedy pamięć kosztowała 100 dol. (czyli dużo), to szef Commodore widział, jaki jest trend i dobrze przewidywał, że ceny pamięci szybko spadną. Początkowo C64 miało się nazywać VIC-40.
Swoją drogą to fascynujące, że podczas gdy w USA planowano kolejne wspaniałe maszyny, u nas ganialiśmy za kiełbasą, a jedyne co mogliśmy kupić bez kolejki to ocet (a i to nie zawsze). Gratis mieliśmy za to szansę dostać gazem po oczach… Takie czasy. Jack Tramiel na szczęście nie miał takich problemów i narzucał konstruktorom bardzo szybkie tempo, ponieważ chciał, by nowy komputer Commodore zadebiutował już w styczniu 1982 roku podczas CES, czyli istniejących do dziś targów elektroniki konsumenckiej, odbywających się w Las Vegas. Podkreślam, w listopadzie 1981 roku komputer ten jeszcze nie istniał! Co ciekawe, nową maszynę zaprojektowano ponoć w dwa dni, choć oczywiście bazując na istniejących projektach konsol oraz na architekturze VIC-20. Pierwsze pięć prototypów powstało przed końcem roku.
Sensacyjny debiut
Podstawowym językiem służącym do obsługi nowego komputera był BASIC, tak jak w VIC-20, sygnowany marką… Microsoft. Tyle że interpreter zmieniono tak, by dobrze funkcjonował w nowej maszynie. Commodore 64, to zadziwiające, był gotowy do prezentacji podczas CES, zgodnie z życzeniem wymagającego szefa. Stał się sensacją. C64 nie tylko miał możliwości przewyższające wszystkie inne domowe komputery i konsole tamtych czasów, ale też kosztował bardzo mało. Inżynierowie Commodore wspominali później, że najczęściej na ich stoisko przychodzili przedstawiciele Atari i nie byli w stanie uwierzyć, że C64 ma kosztować zaledwie 595 dolarów. Dziś wiadomo, że początkowe koszty produkcji C64 wynosiły… zaledwie 135 dolarów. Jack Tramiel był jeszcze większym sknerą niż Clive Sinclair. W tym biznesowym kontekście to określenie jak najbardziej pozytywne.
Rzecz jasna koszty te nie mogłyby być tak niskie, gdy Commodore kilka lat wcześniej nie przejął firmy MOS Technology, która nie dość, że sprzedawała kości 6502 innym firmom, to na dodatek mogła je produkować w ogromnych ilościach i bardzo szybko. Mało tego, Commodore zdecydował się wykorzystać w C64 tę samą obudowę i klawiaturę, której używano już w VIC-20 – to kolejny sposób na cięcie kosztów. Jedyna istotna zmiana to zmniejszenie złącza dla kartridży o połowę, bo trzeba było zrobić miejsce na wewnętrzny modulator. Sprzedaż C64 rozpoczęła się w sierpniu 1982 roku. Był to ogromny sukces.
W pierwszej wersji pojawiły się jednak drobne błędy wynikające z pośpiechu. Niektóre z nich poprawiono jeszcze przed rynkową premierą, inne zaś dopiero, gdy wypuszczono wersję B płyty głównej C64. Z tego powodu niedopracowana wersja A C64 cieszy się obecnie bardzo dużym uznaniem kolekcjonerów. Po prostu takich „64-ek” nie ma zbyt wielu.
Szybka rozprawa z konkurencją
Jack Tramiel działał w swoim stylu (później te same metody stosował konstruując Atari ST), więc postanowił bezwzględnie rozprawić się z konkurencją, w tym przede wszystkim z Atari, którym niedługo później kierował. Ostatecznie zatem cena C64 spadła do 395 dol. jeszcze przed końcem 1982 roku, tuż przed świętami. W USA Commodore szybko zdystansował pod względem sprzedaży Atari 400 i 800 (jeszcze nie to serii XL), wyprzedził też Apple II. Atari miało „pancerną” konstrukcję, przez co było bardzo drogie w produkcji, Apple II z kolei miało – tak jak teraz produkty tej firmy – cenę wziętą z sufitu. Fakt, 8-bitowe „jabłuszko” dawało możliwość rozszerzania jego możliwości poprzez stosowanie kart – jak „pecety”. Tylko że za to, co w Apple kosztowało dodatkowo (np. złącze stacji dysków), w C64 było w standardzie.
Niska cena sprawiła, że C64 podejrzane jest też o przyczynienie się do upadku rynku konsol w USA w 1983 roku. Jak? Commodore dawał 100 dol. rabatu każdemu, kto oddał swoją starą konsolę lub komputer. Zabawny fakt: jedna z firm ponoć sprzedawała C64 w zestawie z Timex Sinclairem 1000, wycenionym na 10 dol. Wystarczyło następnie odesłać TS1000 do Commodore, by odzyskać 90 dolarów. Tramielowi udało się też zemścić na firmie Texas Instruments, która w latach 70. zmusiła Commodore do wyjścia z rynku kalkulatorów. TI próbowała sprzedawać swój komputer 99/4A za 99 dol., ale niestety to nie wystarczyło. Jeszcze przed świętami 1983 roku TI zniknęło z rynku komputerów domowych. W praktyce, w 1984 roku Commodore miał cały rynek domowych 8-bitowców tylko dla siebie.
Tymczasem w latach 1983-1986 w USA sprzedawano w skali roku 2 mln Commodore’ów 64. To więcej niż jakichkolwiek innych konstrukcji w rodzaju IBM PC wraz z klonami, Apple, czy też 8-bitowych Atari. Podobno zdarzały się miesiące, gdy formalnie fabryki Commodore’a opuszczało 400 tys. komputerów w ciągu zaledwie miesiąca! Ogromny popyt na C64 utrzymał się w skali globalnej aż do 1989 roku. W latach 90. amerykański rynek, najważniejszy dla Commodore’a, zaczęły podbijać setki tysięcy klonów PC. Produkcja C64 trwała jednak aż do 1994 roku, a na jej początku Jack Tramiel stale naciskał na cięcie kosztów i zwiększanie efektywności. Najważniejsza była cena. Niestety, ważniejsza od jakości.
Gdy malały koszty produkcji, dochodziło do kolejnych obniżek i już w 1985 roku C64 można było kupić za mniej niż 200 dolarów, a wkrótce potem – 149 dolarów. Koszt produkcji wynosił wtedy mniej niż 50 dolarów. To niesamowite, bo przecież w tym czasie konstrukcja ta była nadal nowoczesna. Nawet w USA, nie mówiąc już o takich krajach jak Polska, w których sprowadzenie C64 wymagało zgody COCOM-u, czyli instytucji nadzorującej eksport nowoczesnych technologii do krajów komunistycznych. Dla wielu Polaków jeszcze w połowie lat 80. posiadanie C64 było marzeniem niemożliwym do spełnienia.
Europa w drugim rzędzie
Jednak w Europie Commodore nie stosował aż tak agresywnej polityki cenowej. Koszt zakupu C64 we frankach, markach, czy funtach był zdecydowanie wyższy niż w USA, a ceny urządzeń peryferyjnych, w tym stacji dysków 5,25”, były z kosmosu. Stacja kosztowała u nas nawet więcej niż sam komputer, co zresztą tak naprawdę nie powinno dziwić, bo przecież w praktyce była samodzielnym komputerem z własnym procesorem i pamięcią. A do tego jeszcze dochodzi mechanizm odczytu dyskietek. Mimo relatywnie wysokiej ceny Commodore podbijał jednak Europę: Niemcy, Skandynawię, ostatecznie także zdominowaną przez Sinclaira Wielką Brytanię, gdzie jednak było mu nieco trudniej.
Jasne, pod względem wykonania i technologii C64 przewyższał ZX Spectrum. Miał lepszą grafikę, dźwięk, klawiaturę, wbudowany zestaw interfejsów, lepszy modulator TV. Generalnie – wszystko lepsze. Był jednak droższy i był amerykański. Dla Brytyjczyków to ważne, ale dla innych europejskich narodów – niekoniecznie. Z kolei mocną stroną produktu Sinclaira była gigantyczna liczba gier i programów użytkowych oraz ogromny wybór przeróżnych, często bardzo pomysłowych rozszerzeń, które pozwalały wykorzystywać ZX-a nawet w przemyśle albo w pracy biurowej. Akcesoriów do C64 nie było aż tak wielu. Aha, unikalną cechą ZX-a, wyposażonego w szybszy procesor (przynajmniej w niektórych działaniach), były gry z grafiką izometryczną oraz pierwsze gry z grafiką wektorową. C64 do takich zastosowań nie za bardzo się nadawał ze względu na nieco inny sposób generowania obrazu. Nie znaczy to oczywiście, że na 8-bitowym Commodore nie dało się takich gier zrobić. Po prostu było to trudniejsze albo wymagało większej pomysłowości.
Import programów z Ameryki
Z C64 był jeszcze jeden problem. No może nie do końca problem, bo ostatecznie okazało się to siłą napędową dla wielu programistów: wiele gier pojawiło się na rynku amerykańskim, a w Europie doczekało się zupełnie innych konwersji. Oczywiście były i wyjątki, bo np. taka firma jak US Gold sprzedawała u nas (tzn. nie w Polsce, tylko w Europie) amerykańskie produkcje. Niestety, trzeba jednak przyznać, że przynajmniej na początku gry z USA były o wiele lepsze niż te europejskie. A firmy? To choćby Epyx, czy Infocom. Tytuły? Wspomnijmy Lode Runnera, Beach Head lub Impossible Mission. Genialne rzeczy! Wówczas pojawiają się też pierwsze produkcje Electronic Arts dla C64, jak choćby robiące furorę M.U.L.E. Niedługo później na szczęście rozkręcają się i europejscy programiści. W końcu mieli spory potencjał, czego dowodzą niesamowite tytuły znane z ZX Spectrum.
Jest jeszcze jedna różnica między USA a Europą. Za Oceanem stacje dysków były bardzo popularne, a na Starym Kontynencie jako tani i całkiem przyzwoity nośnik uznawana była kaseta magnetofonowa. Amerykanie mieli więc łatwiej – to u nich powstawały duże gry, czasem zapisane nawet na kilku dyskietkach. Były to pierwsze RPG-i, rozbudowane strategie oraz przygodówki z wieloma lokalizacjami. Dyskietka pozwalała na poprawienie grafiki, zwiększenie ilości przechowywanych danych. Europejskie gry musiały się mieścić w całości w RAM-ie. I tu znowu można doszukać się drobnego plusika: ówcześni programiści musieli się wykazać naprawdę niebywałą pomysłowością, by upchnąć jak najwięcej w niespełna 64 KB pamięci – jej spore przestrzenie zajmowały wszak rejestry, ROM, pamięć obrazu… To, jak cudowne programy dało się stworzyć na Commodore 64, jest jednak tematem na osobny tekst.
Sprzęt do poprawy
Dodajmy jednak, że wspomniane wcześniej stacje dysków do C64 nie były idealne, podobnie zresztą jak magnetofon. W standardzie oba urządzenia pracowały potwornie wolno. Długa gra z taśmy wczytywała się dobre 20 minut, a z dyskietki – dobre kilka minut. Na szczęście z czasem powstały systemy turbo dla obu rodzajów nośników, które na szczęście działały bardzo dobrze. I było już jak trzeba: program z kasety wczytywał się kilka minut, z dysku zaś w kilkanaście sekund. Oczywiście nadal były wyjątki – np. oryginalne gry ze specjalnymi zabezpieczeniami przez kopiowaniem i własnymi procedurami wczytywania czy to z dysku, czy z kasety.
Alternatywą dla nośników magnetycznych były oczywiście kartridże. Do C64 powstało kilkaset tytułów, które działały natychmiast po uruchomieniu komputera. Prawda jest jednak taka, że z czasem port dla kartridży w większości komputerów zajmowały zupełnie inne moduły niż te z grami. Użytkownicy Commodore z wielką chęcią kupowali rozszerzenia typowo narzędziowe, z których najbardziej popularne były Action Replay i jego klony oraz Final Cartridge w kolejnych wersjach. W Polsce wiele osób sięgało też po X-cartridge z aplikacjami ułatwiającymi pracę z magnetofonem (głównie turbo i ustawianie głowicy). Z kolei Action i Final były potężnymi urządzeniami, które potrafiły nie tylko znacznie przyspieszyć komunikację ze stacją dysków, ale dawały też do dyspozycji monitor kodu maszynowego, opcję zamrażania systemu i zrzucania zawartości pamięci na dysk, pozwalały też łatwo kopiować dyskietki. I to nadal nie wszystko.
Temat na książkę
Trwająca ponad dekadę historia Commodore 64 to temat na wiele kolejnych artykułów, które z czasem opublikuję. Teraz wypada już tylko podsumować skróconą historię jednego z najbardziej genialnych 8-bitowych komputerów wszech czasów. Niektórzy twierdzą, że ta doskonałość C64, paradoksalnie, była problemem dla Commodore’a. Dlaczego? Bo tak naprawdę nikt nie potrzebował poprawionej wersji tej maszyny, jak np. C128, a jeśli już ktoś zmieniał C64 na inny komputer, to był to sprzęt 16-bitowy: najczęściej Amiga albo klon PC. Warto dodać, że w USA pod koniec lat 80. klony PC wreszcie zyskały sensowną grafikę i zaczęły odgrywać rolę komputerów do gier. W tych warunkach 8-bitowy Commodore nie miał lekkiego życia.
Nie zmienia to faktu, że pozostawał bardzo ważnym sprzętem. Firmy produkujące oprogramowanie wydawały komercyjne tytuły aż do połowy lat 90., a scena – czyli produkcja demek, grafiki i dźwięku – trwa aż do dziś, choć teraz gromadzi już tylko najbardziej zatwardziałych entuzjastów. Przyznaję, że niestety nie należę do nich, choć przed laty bardzo aktywnie uczestniczyłem w tej 8-bitowej scenie. To były wspaniałe lata, o których też pewnie trzeba kiedyś napisać.
2 komentarze
turek retromaniak · 3 czerwca, 2018 o 5:46 pm
Świetnie opisana historia i chcę jeszcze więcej przeczytać.
Odyn · 5 czerwca, 2018 o 11:56 am
Rodzima scena C64 ma się całkiem dobrze. Juz za 10 dni (15 czerwca) zapraszam na SILESIA PARTY9 w Tychach. Więcej na: http://www.silesia-party.pl